To wspomnienie jego zapachu, spojrzenia, czułego gestu, szeptu który mówił jej do ucha, chodź. To drżenie w brzuchu, gdy jeszcze nie muskał jej pleców, podchodził niespiesznie, kroczył, nawet nie kroczył jakby się skradał a jednocześnie właśnie tak chodził, podchodził do niej, a ona zamierała w bezruchu. Mógł iść całymi tygodniami a ona czekała, jak w zwolnionym filmie, na ten moment, gdy już był, był na tyle blisko, ze czuła się bezpiecznie.
To uczucie przepełniała jej cało, od palców przez biodra, głównie czuła go w biodrach, gdy chwycił lekko lecz stanowczo, przysuwał do siebie, jak zdobycz, cos co należy tylko do niego, takie zaznaczenie terenu. Te biodra były tylko jego. Wystarczyłoby żeby zaznaczył to palcem, pokazał to mój teren, ale on te biodra sobie wziął, chwycił dosyć mocno by po chwili delikatnie przysunąć do siebie. Nie musiał nic mówić, wiedziała ze jest jego. Gdy wychodził nie obejrzał się, bał się obejrzeć, spojrzeć wstecz, za tym co było, co może nie wrócić, O czym myślał, wychodząc ? Czy wiedział ze nie może wrócić? Ona to tez wiedziała, ze już nie wróci.
Serce mówiło, jeżeli będę tylko cierpliwa, nie dam się ponieść zmysłom, poczekam, przegonię wszystkich zalotników, on wróci.
Podlewając kwiaty myślała on wróci, gdy przesiewała make, on wróci, gdy zamiatała podłogę on wróci. Te wszystkie czynności wykonywane codziennie, bez pospiechu, powoli. z nadzieją, ogromną niczym wszechświat. Nadzieja która czuła w trzewiach, on wróci. Przecież nie mogła żyć bez jego oddechu na swoim karku, bez tych oczu, które widziały tylko ja. Na co dzień rozgadana przy nim traciła słowa. Słowa nie były jej potrzebne, nie miała mu nic do powiedzenia. Wystarczyło jedno : chodź, ona była cała, była nim sobą była wszechświatem, muzyka w ciszy, porankiem pełnią księżyca. Czuła się jednością ze wszechświatem na jedno słowo chodź. Zabierał ja do krainy snów, na jawie sniła, ze to spełnienie , spełnienie z nim jest je dane po to by żyć, by czuć, by co dzień wykonywać te czynności, przesiewać mąkę, podlewać kwiaty. Bez tego jednego chodź te czynności nie miały najmniejszego sensu.
Oszołomiona tym słowem, które kryło za sobą to cos w brzuchu głębokie, tak głębokie, ze bała się aby tego nie stracić.
Gdy ktoś pytał, co Ci ? Bała się otworzyć usta, lekko uchylała wargi szeptem wypowiadając nic, bała się ze tym jednym słowem wypuści go z siebie. A on w niej był jej pokarmem, pokarmem dla ciała i duszy. Nie wiedziała czy to cierpi jej dusza pozbawiona jego czy ciało.
Nie mogła zdradzić się myślą, ze on może nie wrócić, to tak jakby sprzedała swoje marzenia.
Nierealne, zupełnie naiwne, przecież wiedziała, przecież jej powiedział.
Powiedział właściwie nie powiedział, bo gdyby powiedział ja nie wrócę, ale on tylko wyszedł.
Wiec nie wiedziała, a bała się zapytać. Bała się zerwać jedyną nitkę, która jej została.
Czekała wiec na jedno słowo chodź, które zawierałoby spełnienie jej snów.
Zasypiała i budziła się myśląc o nim. Robiła dzieciom śniadanie myśląc o nim, w pracy patrzyła na ludzi myśląc o nim, puszczała w kółko ta sama płytę, gdyby ktoś wszedł zapytałby : czy czas tutaj się zatrzymał ? Dla niej tak, bo myślała tylko o nim. Wiec ta płyta w końcu puszczona na repleyu, grała od roku. Az do obłędu. Widziała spojrzenia innych mężczyzn, niektórzy mieli nawet odwagę zaprosić na kawę, łapkę wina, niektórzy proponowali nawet sex, uśmiechała się tylko łagodnie, myśląc o nim.
Az nadeszło kolejne lato . Z pierwszym letnim deszczem wspomnienie lekko się zatarło, ale przypomniane słowo chodź, jego zapach którego już nie było, ale który w dowolnej chwili Nawe nie zamykając oczu była w stanie sobie przywołać, to wszystko, to uczucie, które ja przepełniało, nie należała do tego świata, należała tylko do niego.
Bywały dni ze myślała coraz mniej, wtedy się ganiła, ze jeżeli przestanie myśleć, to on z niknie, zniknie miłość do niego, a przecież on mnie potrzebuje moich myśli, mnie, gdzieś tam daleko, za góra za rzeka, za jeziorami. za tyloma autostradami.
Pamiętała wszystko, oczy, sylwetka, sylwetka była ważna, ramiona, silne, mocne, umięśnione, gdy lekko pochylał twarz, przechylał ja niespiesznie, cały był jak kot, tygrys, szedł powoli najedzony, ale nadal czujny jakby po polowaniu ale teren już zaznaczony.
Nie obawiał się innych samców, wiedział ze nawet najśmielszy drapieżnik nie zabierze mu zwierzyny. Nie musiał nawet pilnować swojego terenu, wiedział doskonale zwierzyna pilnuje się sama. On jest bogiem, królem łowiska. Raz złapana należy do niego na zawsze. Wypowiadał to magiczne słowo chodź i ona mdlała. Była zniewolona, ale to zniewolenie ja oszałamiało.