dajmy sobie czas na dojrzewanie do świadomości

Wszystko ma swój czas.

W tej samej sekundzie, gdy kolega Jarek Kefirek wstawia post o jajku (notabene świetny) obserwuję nasze małe kotki.

Mają cztery tygodnie, żyją w wielkiej symbiozie w pojemniku metr na metr, w wysuwanej szufladzie pod łóżkiem. Z mamą. Atakuje je ich własny ojciec, młody gówniarz, bo w przeliczeniu na ludzkie lata w chwili prokreacji miał lat 17. Więc wyczaił najsilniejszego i wyjmował go z legowiska.  Pierwszego dnia maluch przestraszony wyjęty z kociej gawry i przydeptywany przez dorosłego kocura tylko płacze, na ratunek biegnę ja.

Po kilku dniach domownicy nauczyli się już zamykać drzwi do pokoju, w którym mieszkają kociaki a kocur grzecznie już stoi pod nimi i jak pies waruje, nie wchodzi. Jedno spojrzenie i ucieka. Taki koto pies się z niego zrobił. Po kilku atakach kocura maluchy podjęły już wspólną strategię, lament był głośny, wszystkie razem płakały, gdy on jednego wyjmował z ich pieleszy. Wyjęty kociak z legowiska jest nieporadny, niegotowy na samodzielne wyjście z jaskini (polecam mój wywód na temat Jaskini Platona) zagubiony. Gdy wracał do legowiska od razu chował się u mamy i wracał w bezpieczne rejony, mama zaś natychmiast go wylizywała. Dziwne, bo kotka nie zabierała go z powrotem do gniazda, tylko czekała, aż ja to zrobię.

No dobra, już od dawna wiemy, że jestem na służbie państwa Kicusiów.

Po tygodniu kociaki same wystawiały główki znad kryjówki, nie są bystre, niestety. Postawiłam poduszę tak z jednej jak i drugiej strony, by było zejście i wejście swobodne, one jednak chciały pokonać tak zwaną ściankę, samodzielnie. Pierwszy spadł na głowę, pochodził, pochodził poza legowiskiem, włożony do gniazda pobiegł do mamy a mama wylizała. Na zewnątrz czekał kocur i i dozorca tej całej sceny, czyli ja.

O skutkach co by było gdyby jednak kociak został wyciągnięty z legowiska zbyt wcześnie, jak to miało miejsce z ojcem kociąt, znaleziony w wieku czterech tygodni, ktoś go przyniósł do schroniska, pies wywąchał, człowiek powinien pozostawić w krzakach bo w pobliżu na pewno była matka, a tak kociak trafił do nas, wykarmiony strzykawką bez matki, która by go wylizała gdyby wrócił spoza legowiska, w którym dojrzewał…stał się kotem z charakterem sadysty.

Gdy zaczęłam pisać robiłam to dla siebie. Chyba ważna jest intencja. Weszłam w świat literacki no i musi być lans, niestety, inaczej człowiek zginie marnie. Pozostaje jednak artystą, dopóki tworzy dla siebie. Zaczęłam pisać, bo jako tłumacz jestem rzemieślnikiem, gdy pisałam tworzyłam, można by rzec artysta w tym co robi. By sprzedać swe dzieło, musi być ono albo genialne ale nie nachalne albo trafić w gusta odbiorców. Tak więc trafienie w gusta przestaje być dziełem sztuki, staje się dziełem rzemieślnika.

Chyba z tych samych względów utworzyłam galerię. Uwielbiam sztukę lecz tam jestem rzemieślnikiem. Widzę coś co mi się podoba i jestem dla tego dzieła marszandem. Podsuwam pomysły by utworzyć coś lub by sprzedać coś.

Moja córka nauczyła mnie pięknej rzeczy. Pisze piękne opowiadania, lecz nie chce ich wydać bo one są jej. Wow. I to jest prawdziwy artysta.

A konkluzja jest taka, że jeżeli podążamy ku światłu i je widzimy to podążajmy sami, inni albo są przed nami albo za nami. Ci którzy z nami kroczą nie oczekują oświetlenie im ich drogi.

Każdy z nas musi dorosnąć sam.

Kiedyś za tysiąc lat każdy będzie pisał, rysował, malował, śpiewał dla SIEBIE!!! Nie z chęci zarobku czy poklasku. Będzie robił to co lubi i żywił się tym, co dała matka Ziemia. O tym jest druga część mojej powieści 😉 już powstała w głowie…

Czyli już wiadomo, że każdy z nas uprawia blogową samoterapię, artystyczną  samoterapię. Też uległam wielokrotnie magii zdobywania popularności. Czy ludzie  mnie czytają ? Wystarczy mała zachęta i robimy pod publikę, mała negacja i tworzymy dla siebie.

Moje, moim zdaniem, najfajniejsze myśli artystyczne powstały, gdy nie chcieli mnie na jednym forum, potem w jakiejś gazecie (mogłabym napisać „gazetce” i się odgryźć, ale nie posłużę się nomenklaturą redaktora) nawet nie przeczytali maila ale wrzucili do kosza jednym słowem, teksty (pisząc o moich wierszach)  nie nadają się, po 3 minutach czytania czyli nie czytania.

Dzięki temu, gdy wychylałam głowę z mojej gawry, by zobaczyć wielki świat literacki, o zgrozo być literatem, teraz rozumiem malarzy. Konkurencja jest ostra a jury sadystycznie czerpie czasem przyjemność z możliwości wrzucenia czyjej duszy do kosza.

O gustach się nie dyskutuje.

Przyzwyczailiśmy się w naszych czasach ośmieszać geniuszy, nimi nie będąc. Tylko wariat zrozumie wariata, tylko artysta zrozumie artystę, tylko rzemieślnik pozna rzemieślnika.

Znałam kiedyś cudowną artystkę, która malując oddawała duszę. Namalowała w mojej kuchni łąkę,  a ja koniecznie chciałam mieć malinową malwę. Mogła to zrobić, bo klient nasz Pan. Idąc do mnie zobaczyła w ogródku dojrzały koper. Namalowała więc kopry.  Po kilku latach miauczenia o malwie na tej łące skwitowała : zepsujesz moje dzieło tą malwą, ona nie pasuje. Malwy tu nie będzie.

Amen.

Dziś tej osoby ma wśród nas fizycznie, odeszła w świat marzeń sennych. Wierzę, że przez jakiś czas podobno 40 dni dusza jest na ziemi by pozałatwiać swoje sprawy. Można wtedy rozmawiać.

Jej motto brzmiało : nie każdy w danej chwili jest gotowy na słowa, które słyszy, trzeba do nich dojrzeć.

Oto dzieło bez malinowej malwy.

 

Toruń, dnia 1.02.2917 r.

 

Małgorza Mikołajczyk
Małgorzata Mikołajczyk