Paryżanka – bursztyny

– Rachela nie była kobietą, która lubiła długie publiczne wywody, raczej celebrowała krótkie riposty lub delikatnie poprzez zmysły wysyłane informacje, do odbiorcy, który potrzebował pomocy czy wsparcia. Miała nadzieję, że ludzie ją otaczający tak samo jak ona chcąc się porozumiewać myślami i wibracjami, wysyłają do niej swoje myśli a ona je wyłapuje, i tak jak potrafi energetycznie im pomaga. Stosowała różne dziwne dla mnie tricki, rozsiewała po polach jakieś zioła, zrywała coś by rzucić przy drodze, a potem, wszędzie rosła nam koniczyna. – Zaśmiał się, pokręcił głową. – To było dosyć osobliwe, gdy sobie to przypomnę.

„A kiedy myśli będą zakazane, wtedy będziemy czuć, wibracjami, delikatnie muskającymi nasze nozdrza. ” – Powiedziała kiedyś, lecz tamtych słów nie zrozumiałem.  – Pociągnął łyk czarnej już lekko zimnawej kawy z delikatnej filiżanki, dłonią pogładził skórę na brodzie. Zwykł to robić, gdy zanurzał się we własnych myślach,  próbując rozwikłać nieodgadnioną tajemnicę, kobiety, z którą spędził przecież ponad 10 lat wspólnego celebrowania każdego dnia.

– Tylko raz wygłosiła tamtą mowę. Byliśmy na jakimś zlocie, namioty potu, szamańskie rytuały powiązane ze zbieraniem po lesie jakiś ziół i jadalnych drzewnych grzybów, z których potem wszyscy gotowali wywary. Nie, absolutnie nic z tych rzeczy, o których pani myśli – zaśmiał się. – Ludzie zbierali te żółte huby rosnące na drzewach a z nich uczyliśmy się przyrządzania dań wszelakich. Nie lubiła robić wokół siebie zbyt wiele szumu, jakby od zawsze obawiała się czegoś, że nie jest gotowa, by pokazać światu własną moc, gdyż nie potrafi nią zapanować a tym bardziej władać, dla dobra ludzi. Jakby dwie moce toczyły w niej wewnętrzną walkę. Taką ją poznałem, jak zwiewna rusałka, zamieniła jednak miotłę czarownicy na kuchenny wałek do ciasta i pierogów, które serwowała w każdą niedzielę, na obiad.

(Napisać o bursztynach na nadgarstkach i jak zbierała na plaży przy sztormie po świcie) .

Rachela zwinęła w luźny kok wysoko nad głową bujne rozpuszczone włosy, które połyskiwały w promieniach słońca, ukazując barwy od złotego, po ciepłe miedziane topiąc się w kosmykach jak z drzewa hebanowego.  W połączeniu z płukankami do włosów, które od lat dzieciństwa stosowała, korę dębu i kłącza tataraku, skrapiała jeszcze lekko wilgotne eterycznymi olejkami z czarnuszki, których niezwykle aromatyczny zapach muskał jej twarz, ilekroć je odgarniała. Gdy mówiła, spuszczała wzrok w ziemię, pochłonięta we własnych myślach. Jeśli ktoś przerwał zdanie w połowie, nie kończyła go, lecz wybita z rytmu zostawiała odbiorcę. On i ona usiedli jedynie przy jej ognisku. Szykowała się do dialogu, krótkiego zwięzłego, lecz pozwolili jej na długie wywody.

 

( tak piszę książki i potem układam w całą fabułę, mam jakiś zarys, lecz czasem piszę po prostu o czymś a potem jak puzzle układam do powieści, by wyszła mi istna masala, to z dosyć długiego fragmentu o czakrze sakralnej, którą jednam muszę dopracować o poprawić literówki. Wszystko piszę raczej na kolanie w myśl zasady, niech się korektor potem martwi. To do drugie części mojej trylogii, do Paryżanki, choć nie wiem czy tytuł Polańska Wenus nie byłby fajniejszy. Pierwszą część tej trylogii wysyłam w odcinkach, ostatnio z przerwą dosyć długą, wiadomo musiały być sprawy ważniejsze niż moje pisanie, ale wróciłam już do świata pisarskiego, więc serdecznie zapraszam do czytania).